Mazovia MTB Marathon - Lublin
d a n e w y j a z d u
59.28 km
55.00 km teren
03:08 h
Pr.śr.:18.92 km/h
Pr.max:54.50 km/h
Temperatura:
HR max:198 ( 98%)
HR avg:171 ( 85%)
Kalorie: 3157 kcal
Rower:Accent Tormenta
Dawno się nie ścigałem, więc wypadało się sprawdzić na jakimś maratonie. Wybór padł na Lublin, termin mi pasował, trochę daleko, ale udało mi się znaleźć transport.
W niedzielę pobudka około 5:30, wyjazd przed 7. Do Lublina docieramy szybko bo w niecałe 2h. Pogoda nie zachęca do wyjścia z samochodu, cały czas mży i nieprzyjemnie wieje. Na szczęście temperatura jest akceptowalna. Przed 10 przyjeżdżają: Ewa, Arteq, Adam, Tomek. Spotykam też Grzegorza z Welodromu, ale nie mogę znaleźć Tomka. Deszcz coraz bardziej zaczyna padać. Do sektora wchodzę po 11 i jestem prawie na samym końcu. Coś czuję, że to nie będzie mój dzień, nie cierpię mocnego startu jak jestem mokry i schłodzony, a poza tym to błoto, ale o tym później. 20 minut po 11 start mojego- trzeciego sektora, wyjątkowo spokojny, to dobrze, więc przeciskam się jak najszybciej do przodu. W jazd do lasu i błoto, ale takiego się nie spodziewałem, głębokie, i ogólnie takie nie fajne. Trochę się boję o moje zdolności techniczne, które wydawało mi się, że równają się zeru. Wszyscy przede mną kręcą kółeczka, wywalają się, a ja o dziwo jadę (!), co prawda tylny Racing Ralph trochę sobie ucieka, ale nie jest tak źle. Po 20 minutach doganiam Tomka, z którym będziemy się przez najbliższy czas nawzajem wyprzedzać. Po 10km czuje się pewniej w takich warunkach więc zaczynam mocniej cisnąć i Tomka już nie widzę. Ciężko się wyprzedza w takich warunkach, przeważnie jest jeden rozsądny tor jazdy, więc zawodnicy niejednokrotnie blokują mnie. Jedzie mi się zaskakująco dobrze, do czasu, gdy zaczyna mnie strasznie boleć (a raczej kuć) brzuch. Muszę trochę odpuścić, ale koła zawodnika przede mną nie puszczam. Na szczęście po 10 minutach ból mija i sukcesywnie wyprzedzam i doganiam grupki. W pierwszym bufecie łapię szybko dwa batony i izotonik, który wywalam, bo przypominam sobie, że w plecaku mam swój własny. Niestety tutaj pojawia się odcinek - jakieś 500metrów gdzie trzeba poprowadzić rower, jacyś chojracy próbowali jechać, ale wszyscy rezygnowali. Na zjeździe już jedziemy, szybko jedziemy i czuję, że klocków mam coraz mniej. Odcinki asfaltowe przeważnie ciągnę jakieś grupki, lub uciekam i doganiam inne. Następny długi zjazd po drodze mocno ciśniemy z zawodnikiem, niecałe 55kmh, w tym momencie przypomniałem sobie, że nie mam już w ogóle hamulców, sic, co ja teraz zrobię? Coś kombinuję ze spowalnianiem roweru butami, co nie jest łatwe na dziurawej drodze i przy takiej prędkości. Na szczęście udało się i jedziemy dalej. Na rozjeździe mega/giga zastanawiam się przez chwilę, ale brak klocków przekonuje mnie do skręcenia w prawo czyli na mega. Przed drugim bufetem znów zaczyna mnie boleć brzuch, o wiele mocniej niż ostatnio. Muszę trochę zwolnić, wyprzedza mnie parunastu zawodników, a ja tracę parę cennych minut. Boli mnie tak bardzo, że aż zastanawiam się czy nie zrezygnować z jazdy, ale nie po to tu przyjechałem taki kawał. Po bufecie, na którym biorę żel ból ustępuję, a ja biorę się za odrabianie strat. Czy wspominałem, że wyprzedzam tam Marcina? Nie wygląda najlepiej, po wymianie paru zdań już wiem dlaczego. Trochę mnie podbudowuje ten fakt i uciekam mu czym prędzej. Manetki działają ze sporym opóźnieniem i z bardzo małą precyzją (nieraz gdy manetka wskazywała 5 jechałem na 2), linki totalnie uwaliły się błotem. Podczas połączenia trasy mega z fit zaczynają się problemy, bo fitowcy jeszcze jadą, a raczej prowadzą rowery. Kulturalnie puszczają nas, ale niektórzy jadą bardzo nieprzewidywanie po błotku. Nie wspominam w ogóle o błocie, bo zdążyłem się już przyzwyczaić, czułem się w miarę pewnie: ) Przy wjeździe do lasu prawie wjeżdżam w drzewo, ledwo co (nogami) wyhamowałem. Przy tabliczce 8km do mety zaczyna się prawdziwe błoto, na którym zaliczam jedyną na całej strasie glebę, a dokładniej piękne OTB. Ręce wpadły mi w błoto, aż po nadgarstki, więc było miękko :D Myślałem, że taka masakra będzie aż do mety, ale po 5km wjeżdżam na ścieżkę okrążającą zalew. Mimo, że jadę dużo ponad 30kmh dogania mnie jakiś zawodnik, myślę „będzie walka na finiszu”. Jakieś 300mietrów przed metą opadam kompletnie z sił, chcę go przepuścić, ale okrzyki Tomka „Dawaj Janek, dawaj” zmotywowały mnie i uciekłem mu trochę, dzięki… Na samej mecie prawie wjeżdżam w zawodniczkę z fita, krzyczę lewa wolna, a ona nic. W ostatniej chwili skapnęła się o co chodzi i zjechała. Szybko wypinam się z pedałów i mocno hamuję przed barierkami.
Strata do czołówki ogromna, ale oni jechali po nierozjeżdżonym błocie. Trochę mnie zdziwiło, że Tomek był już na mecie, ale jak się okazało zerwał łańcuch i wycofał się. Trochę szkoda, bo chciałem zrewanżować się za Nidzicę. Dziś zapunktowałem najwięcej dla teamu, przede mną był tylko Antonii (Blantek?), z którym jeszcze nie miałem przyjemności zamienienia słowa. Objechał mnie jednak jedynie na dwie minuty.
Organizacja bardzo dobra, trasa świetnie oznakowana, ciast i kanapek jak zwykle dużo, trasa bardzo monotonna (błoto, błoto, błoto), ale był to dobry sprawdzian techniczny i psychiczny. Jedynie umiejscowienie pierwszego bufetu nie najlepsze, nie można było go przestawić na drogę 100 metrów wcześniej? Karczerów trochę za mało (4), kolejka ogromna więc wskakuję z rowerem do ciepłego zalewu :)
Ogólnie jestem zadowolony z jazdy, bez kryzysów, co prawda przez podwójny ból brzucha straciłem parę miejsc, ale nie ma tragedii. Moja technika jazdy w błocie mnie miło zaskoczyła. Na mecie nie czułem się strasznie zajechany, gdyby nie hamulce z chęcią pojechałbym giga, cóż, następnym razem. Najważniejsze, że sektor utrzymany...
Jak ktoś przebrnie przez ten cały tekst to GRATULUJĘ!
Czas - 03:08:38
Open - 85/380 (02:27:24)
M1 - 10/33 (02:29:57)
hz0% fz21% pz79%
Kategoria 50-100km, ro, s10, zawody, ze zdjęciem
komentarze
Nie wycofałem się, to raczej defekt mnie pokonał, a szkoda:(
Tak czy inaczej gratuluję dotarcia do mety i do następnego razu :]